Na sniadanie zaserwowano kostke masla, plasterek sera, pol pomidora i parowke.Plecaki zostawilismy na przechowanie w Priwale i ruszylismy zwiedzac skalne miasto Czufut-Kale. Zafundowalismy sobie sesje zdjeciowa w chanskich strojach (B jako chan, ja jako Hanka;), zjedlismy plow, ktory do piet nie siegal temuz z Kirgistanu a w drodze powrotnej wstapilismy do sklepu by zakupic jedno ze slawnych krymskich win.
Jako ze otwieracza nie mielismy,a butelki swoje waza zdecydowalismy sie na wersje kartonikowa. B wszedl do sklepu i probowal wytlumaczyc ekspedientce o co chodzi. Z rosyjskim u nas srednio, pojecia nie mielismy jak powiedziec karton. Po dluzszej gimnastyce ekspedientka zakumala czego nam trzeba - ' a w tetrapakje?' ' Da, w tetrapakje!'
Postanowilsmy spedzic noc w plenerze, wiec zabrawszy plecaki z Priwalu ruszylismy w gore w poszukiwaniu stajanki. Po drodze jakis pan w moro, co jechal samochodem, cos od nas chcial. Ale nie wiedzielismy co.Domyslelismy sie, gdy po dojsciu do pola namiotowego przez nasze bagaze przemknelo stado (no dobra- trzy byly) oslow. Pan (lesniczy jak sie okazalo) i pasazerka samochodu byli wniebowzieci, ze B te osly odnalazl. Swoja droga, dobrze zesmy nie zrozumieli o co pytal na poczatku- pomyslelibysmy ze wariat:)
A za rozbicie namiotu na stajance, lapowki lesniczemu nie trzeba dac- jak sugeruje przewodnik... No chyba,ze to byla przysluga za przysluge...